Zdzisława Joanna Gigling zaprasza wszystkich Czytelników do wspólnej, kreatywnej zabawy literackiej pod hasłem „Napisz ze mną książkę”. To nie tylko akcja twórcza, ale także szansa, by Twoje pomysły, słowa i wizje stały się częścią prawdziwej powieści.



Masz w sobie duszę pisarza? A może po prostu lubisz tworzyć historie, snuć opowieści i dzielić się emocjami? Teraz masz niepowtarzalną okazję, by stać się współautorem nowej powieści znanej autorki, Zdzisławy Gigling!


Na czym to polega?


Autorka publikuje początek powieści – pierwszy rozdział, który wprowadza czytelnika w świat bohaterów.


Czytelnicy dopisują swoje propozycje ciągu dalszego – mogą to być krótkie fragmenty, dialogi, pomysły na rozwój fabuły lub nowe postacie.


Zdzisława Joanna Gigling wybiera najciekawsze elementy i tworzy z nich kolejne rozdziały, nadając całości spójność i literacki styl.


W efekcie powstaje powieść współtworzona z Czytelnikami, pełna niespodzianek, emocji i wspólnej wyobraźni.


Dlaczego warto?


Twoje słowa mogą znaleźć się w książce drukowanej!


To okazja, by poznać kulisy pracy pisarki i uczestniczyć w procesie twórczym.


Wspólne pisanie to świetna zabawa, rozwój wyobraźni i kontakt z innymi pasjonatami literatury.


Jak wziąć udział?


Wystarczy, że prześlesz swoją propozycję dalszego ciągu na adres: redakcja@gigling.pl  – w komentarzu lub wiadomości prywatnej – a Twój pomysł może stać się częścią nowej powieści!

Każda historia ma swój początek...

Po kilkudniowym pobycie w Rzymie dojeżdżamy autokarem do Civitavecchia. To port oddalony od Rzymu o jakieś siedemdziesiąt kilometrów. Stąd statki wypływają na morza i oceany. My wyruszamy za chwilę w trzytygodniową podróż przez Atlantyk do Brazylii. Cel: Rio de Janeiro. Jeszcze niezaokrętowani stoimy na brzegu. Ciepły morski wiatr targa włosy i otula ciało. Fale uderzają o brzeg, rozbijają się, tworząc białą pianę. Ich szum przywołuje na myśl znane akordy morza. Przymykam oczy i poddaję się na chwilę temu rytmowi. Na krótką chwilę przenoszę się w myślach do innego świata. W takich chwilach zawsze dziękuję Bogu, że mogę przeżyć coś nowego, pięknego, co dostarcza radości.

            Nareszcie wchodzimy na statek. Ten kolos, który mieści trzy tysiące pasażerów i tysiąc członków obsługi, nazywa się Queen Mary. Jest imponująco ogromny. To właściwie pływające miasto. Są tu kina, teatry, bary, restauracje, korty tenisowe i kasyno. Tu każdy musi się poczuć panem tego świata.

            Zachwycona widokiem daję się pochłonąć rytmowi tego życia. Niech mnie porwie i zawładnie mną na te krótkie, a może nawet długie trzy tygodnie. Właśnie tu robię nareszcie coś dla siebie: uprawiam sport, czytam, biegam i piszę. Tu nareszcie nic nie muszę. Niech odpocznie we mnie ta ofiara miejskiego zgiełku i pośpiechu. Tu nareszcie zatrzymam się w szalonym biegu donikąd i odrobinę zaspokoję głód poznawania świata. Jak zawsze spotkam

ciekawych ludzi.

            Mąż otwiera szampana, chcemy uczcić tę chwilę tylko we dwoje. Rozsiadamy się wygodnie na balkonie w podwieszanych wiklinowych fotelach i odpływamy.

            – Boże! – jęknęłam, chyba wystraszona. – Trzy tygodnie przez ocean. Kiedy my tam dopłyniemy?

            – No za trzy tygodnie, jak sama mówisz – odpowiedział mąż. – Wiem, wiem, co powiesz dalej. I do domu tak daleko. Ty niepoprawna domatorko.

            Tomasz dobrze wie, co mówi. Tak długo namawiał mnie na tę podróż.

            – Spójrz na ten bezmiar wód przed nami – wyciągnął rękę przed siebie – i pomyśl o tym, co jeszcze zobaczymy, i ciesz się. Ciesz się tym, co czeka nas w tej podróży! Zatrzymamy się w tylu portach świata, zanim dotrzemy do Brazylii.

            Przygarnął mnie do siebie ramieniem. Poczułam jego ciepło i siłę, opuścił mnie lęk i zrobiło mi się lepiej.

            Odświeżeni, przebrani udajemy się do restauracji. Sala jest niezwykle elegancka, mieszcząca naraz pięćset osób. Wszędzie słychać obcojęzyczne rozmowy.  Przy sąsiednim stoliku młoda rodzina z trójką dzieci. Słyszę rozmowy w języku niemieckim i włoskim. Rodzice

w wieku około czterdziestu lat. Pan to typowy Włoch, śniada cera, czarnowłosy, szczupły, zadbany, z typowym dla nich kilkudniowym zarostem na twarzy, który świetnie prezentuje się przy kremowej sportowej koszuli. Pani to urocza, niebieskooka blondynka. Średniodługie zadbane włosy pięknie opadają na ramiona, elegancka, nienaganna garderoba, wprost paryski szyk. Nie mogę oderwać od niej wzroku. Utonął w bezmiarze jej ogromnych niebieskich oczu.

            Grzecznie wymieniamy słowa powitania i uśmiechamy się do siebie. Zerkam ciągle

w ich stronę, zauroczona widokiem tej rodziny. Gdzieś po drodze między bufetem a stołem wymieniamy kilka uprzejmych zdań. Dowiaduję się od niej, że to niemiecko-włoska

rodzina. Pan ma na imię Gianluca, ma trzydzieści dziewięć lat i jest Włochem. Pani jest Niemką, ma trzydzieści siedem lat i ma na imię Michaela. A ich trójka dzieci to siedmioletnia

Julia, pięcioletnia Mareza oraz trzyletni Stefano. Wszyscy wyglądają na bardzo szczęśliwych.

            I nagle pojawiają się w mojej pamięci zdarzenia z dzieciństwa. Sytuacje przeżyte już kiedyś. Tak różne od tych, które tutaj widzę. Okruchy radości przeplatają się z lękiem. Tylko czego ja się lękam? Z jakiego powodu? Mieszają się ze sobą szczęście i rozpacz. Cofam się pamięcią do czasów dzieciństwa. Przywołuję tamte chwile. Uruchamiam taśmę zdarzeń

i nagle staje przede mną moje dzieciństwo, jakże inne od tego, które tutaj widzę. Szczęście i radość tych dzieci przeplata się z rozpaczą z mojego dzieciństwa. Milczę, bo milczenie to taka chwilowa ucieczka w nicość. A myślałam, że te zdarzenia już dawno się wypaliły. Czasami coś

gdzieś prześwitywało w myślach, pojawiało się w głowie, ale nie chciałam wracać na nowo do tych przeżyć. Chciałam zapomnieć, wyrzucić je z pamięci. Potraktować jak zbędny bagaż, porzucić, pozostawić gdzieś i być bez niego lżejsza. Pomyślałam znów, jak długą drogę przeszłam po opuszczeniu mojej rodzinnej podwarszawskiej wioski.

            Następnego ranka wyszliśmy z mocną kawą na odkryty pokład. Bezchmurne niebo, spokojne morze, ani kawałka lądu na horyzoncie, wkoło taka cisza. W pewnej chwili zjawił się obok nas Gianluca, również z filiżanką kawy. Zapytał, czy może się dosiąść. Wyraźnie chciał z kimś porozmawiać. Zaprosiliśmy go uprzejmie.

            – Żona i Stefano w basenie – powiedział – a dziewczynki na zajęciach dla dzieci, jakieś tańce i tego typu zabawy.

            Zapytał, co mamy w planach na jutro. Odpowiedziałam, że czekamy z biciem serca na Neapol. Opowiedział nam, że stamtąd pochodzi rodzina jego rodziców. Zapytałam, czy to

prawda, bo mówi się, że neapolitańczycy obdarzeni są pięknymi głosami. Uśmiechnął się.

            – Chyba tak – odpowiedział – bo wszyscy tu chętnie śpiewają słynne neapolitańskie pieśni. A jako przykład może posłużyć fakt, że jeden z kuzynów, który pochodzi z Neapolu, jest śpiewakiem operowym.

            – No proszę – dodałam – czyli to nie jest opowiastka bez pokrycia o tych słynnych neapolitańskich głosach.     

            Poprosiłam Gianlucę, aby opowiedział nam możliwie jak najwięcej na temat jego rodzinnych stron. Zaczął bardzo ciekawie o wybuchu Wezuwiusza, który pogrzebał Pompeje.

            – Jak ty dużo wiesz na ten temat – zauważyłam, bo zachwycił mnie swoją wiedzą.

            – Nie tak znowu dużo – odpowiedział skromnie. – Stąd wywodzą się moje korzenie i w tych okolicach mówi się o tym bez mała codziennie na ulicach. Trudno więc nie zapamiętać.

            – Twoja skromność jest niezwykła – odrzekłam.

            – A wiesz… – zwrócił się do mnie – miejscowi ludzie mówią, że Zatoka Neapolitańska, Wybrzeże Amalfitańskie i wyspy są najpiękniejszym miejscem na świecie.

            – Ech – westchnęłam – i mają rację, Gianluco! Choćby słynne Capri. Jutro popłyniemy tam małym stateczkiem między skałami.

            – Miło mi z wami gawędzić, ale teraz muszę już podziękować i lecieć. Na pewno potrzebuje mnie Michaela. Stefano już ją nieźle zmęczył i marudzi, niech teraz ona sobie odpocznie.